+1
tomek-303 5 marca 2019 23:28


Nie wiem już ile dokładnie czasu spędziłem na północy, dni zlewają się w całość, ale wiem, że to jak narkotyk wciąga. Chciałem i tym razem przeżyć niesamowitą przygodę. Udało się! Luty na Spitsbergenie. Pomysł idealny.



Nasz wyjazd był, co prawda dość krótki, ale o tej porze na Spitsbergenie bez skuterów śnieżnych za wiele się nie podziała. Spędziliśmy tydzień na wyspie, bardzo aktywnie zabijaliśmy czas. Wszystko zaczęło się we wtorek, kiedy wylądowaliśmy po dość długim locie w największym mieście Spitsbergenu. O 14:30 było już szaro, nadal trwała noc polarna. Widać już było oznaki nadchodzącego słońca, kolejnego lata. Mieliśmy prosty plan na ten dzień, właściwie na te noc, rozpakować się, rozgrzać i poznać. Jechaliśmy nie znając się wzajemnie w większości, ale szybko nadrobiliśmy lata nieznajomości. Szybka butelka whyski poprawiła wszystkim zmęczone humory, chwila odpoczynku, jedzonko i w miejski szał. W Longyerowie nie za bardzo można poszaleć, zimno, ciemno i do domu daleko, ale skoro to miał być wieczorek zapoznawczy to wyskoczyliśmy na piwko. W miłym barze, gdzie podobno jest największa na świecie kolekcja whyski, zresztą, co robić innego jak nie pić w takim miejscu, spędziliśmy około „dwa piwa”. To był dobry czas, bo po wyjściu mieliśmy okazję zobaczyć coś, po co przyjechaliśmy. Jeden z piękniejszych spektakli natury, jaki widziały moje oczy. Nad naszymi głowami zaczęły tańczyć zielone wstęgi świateł. Niebo zmieniło się w scenę, a my z zamarzniętymi rękoma wpatrywaliśmy się w to, co nas otacza. Takiego pięknego zorzowego spektaklu nie widziałem jeszcze. Długie wstęgi krążyły po gwieździstym niebie. Osłupieni bez aparatów, ubrani ciut za cienko – obserwowaliśmy. A było, co. Niesamowite wrażenie robi to, że widać jak się wszystko rusza, tańczy. Mieliśmy polować na zorzę i ustrzeliliśmy to już pierwszego dnia. Zmarznięci po dwóch godzinach wróciliśmy do hotelu, żeby jeszcze raz przeżyć już w opowieściach to, co się wydarzyło.




Drugi dzień, rozpoczęliśmy leniwie, po takich wrażeniach nocy poprzedniej mogły uratować nas psie odgłosy. Do 14 na spokojnie odwiedziliśmy centrum za jasnego. Sklepik, jakieś pocztówki coś na pamiątkę i na wieczór do picia. Przyszła godzina czternasta, na dworze -22˚C. Trzeba było się dość ciepło ubrać, bo zimno czuć było wszędzie. Przejęci od rana tym wydarzeniem zabraliśmy trochę czekolady i batonów, ale nie było ostatecznie czasu na zjedzenie tego cuda. Podjechaliśmy z gadatliwym danielem do psiarni. Tam zobaczyliśmy bestie, szczekające, silne potwory, które miały nas zabrać w bezkres Arktyki. Poznaliśmy szybko zasady bezpieczeństwa i nie długo później zasiedliśmy za sterami naszych sań. Zespoły dwu osobowe, jeden tyłek był odpowiedzialny za hamowanie i kontrolę sań, a drugi za podziwianie widoków i liczenie brązowych placków na trasie. Inicjatywa i pomysł bardzo ciekawy, ale samo wykonanie fajne dla rodzin z dziećmi lub psich fanatyków. Nie jest to wymagające zajęcie, o ile warto raz spróbować nie należy spodziewać się niebotycznych prędkości i dużej adrenaliny. Spokojna rozrywka dla mieszczucha. Pewnie miło by to inny wymiar jak byśmy jechali przy akompaniamencie zorzy. Nie tamtego wieczoru. Na zakończenie pojechaliśmy zobaczyć małe psiaki, zjeść ciastko i napić się Brendy lub kawy, w zależności od potrzeb. Pogoda nie pozawalała na polowanie, więc zaczęliśmy się powoli pakować, jeść i miło spędziliśmy wieczór na rozmowach o życiu.





Trzeci dzień był troszkę, roboczy, z punktu logistyki mieszkalnej. Na jedną noc musieliśmy opuścić nasze schronienie. Udaliśmy się do kultowego hotelu Mary-Ann, gdzie rok wcześniej Martyna Wojciechowska kręciła materiał o kobietach na Krańcu świata. Notabene widzieliśmy się na północy, bardzo fajna kobieta z niej. Po śniadaniu ruszyliśmy z nasz majdan zostawiliśmy w garażu i zgodnie z planem ruszyliśmy na PlataBerget. Pierwsze było dość strome podejście. Mocno ubity, zmarznięty śnieg nie pomagał w wejściu, ale po dwóch godzinach byliśmy na szczycie skąd rozciągał się widok na całe malowniczo położone miasteczko, oczywiście też na płaski Arktyczny bezkres. Nasza wędrówka od tego miejsca byłą już spokojna, płaska, długa. Ja osobiście czułem się jak w drodze na biegun, dokoła biało i równo. Mieliśmy piękną przerwę na podziwianie reniferów, w pięknych okolicznościach majestatycznego krajobrazu. Szliśmy tak ładnych kilka kilometrów, aż dotarliśmy do jednej z największych nie wojskowych stacji satelitów. Obeszliśmy piłeczki i udaliśmy się w drogę powrotną, gdzie zahaczyliśmy o wejście do banku nasion, podkreślam nasion. A następnie mały postój przy jednym z bardziej znanych znaków na Instagramie, czyli ostrzeżeniu o niedźwiedziach polarnych. Szybka fota i powrót po nasze rzeczy i zameldowanie w innym hotelu. Przyrządziliśmy wspaniałą kolację i ubraliśmy się ciepło żeby zobaczyć zorzę. W ciągu dnia piękna pogoda, chciałoby się powiedzieć słoneczna, ale owa gwiazda chowała się jeszcze pod horyzontem. Niestety przyszły chmury i nici z podniebnego spektaklu. Dzięki temu dotarliśmy do następnego znaku, co za tym idzie kolejny kraniec miasteczka. Wróciliśmy, zziębnięci i przyszedł czas na miłe spędzenie walentynkowego wieczoru w jacuzzi. Było zimno przeszło 2- stopni na minusie, a woda uroczo cieplutka. Coś pięknego nie brakowało chyba niczego. Jak się robiło za ciepło wystarczyło wysunąć nos ponad wodę, a dla tych ekstremalnych, można było wytarzać się w śniegu. Wiadomo, że męska cześć grupy przeciągnęła swoje tyłki po ośnieżonym ogrodzie. Więcej sekretów nie mogę zdradzić, ale był to bardzo miło spędzony wieczór.






Ranek, ciężki, ale śniadanko pyszne wynagrodziło trud pobudki. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy na lodowiec Lars. Trekking zaplanowany na kilka godzin, pogoda nie była zbyt łaskawa. Silny wiatr, chmury i mroźna aura Spitsbergenu dały nam popalić. Przeszliśmy miasto do kolejnego krańca i uciekliśmy w dolinę. Podejście pod górkę również nie należało do przyjemnych, ale w raczkach poradziliśmy sobie świetnie. I do samego końca pod górę. Długa, kilkukilometrowa droga miała zaprowadzić nas w głąb lodowego świata. Na mapie zaznaczone miałem miejsce, które eksplorowaliśmy rok wcześniej. Bardzo się przestraszyłem, bo w tych punktach nie było nic. Prawie zacząłem kopać swoje dziury, coś tam musiało być, przecież rok wcześniej były dwie. To jest jednak lód, przyroda i taka siła, że po prostu wejście znaleźliśmy kilka set metrów wyżej. De Facto byliśmy w innej jaskini. Różne kolory lodu, różne faktury, tysiące lat historii. Widać było jak potężna jest natura, która drąży w lodzie kanały, fikuśne tunele, prawdziwy labirynt. To zderzenie z rzeczywistością jest kolosalne, nieprawdopodobne. Jak patrzy się na ten lód, wygląda on olśniewająco i każdorazowo inaczej. Pod nami było trochę kamieni, płaska powierzchnia lodu, a nad nami kilkumetrowe, ostro zakończone sople. Momentami było bardzo ciasno, musieliśmy kucać, wciągać brzuchy i uważać na głowy. Mistyczne ściany prowadziły nas bardzo daleko, a każda nowa komnata potrafiła sparaliżować pięknem. Spędziliśmy ponad godzinę w środku lodowca, było tam zdecydowanie cieplej niż na, zewnątrz więc się nie śpieszyliśmy. Po wyjściu z jaskini, wiało, sypało, robiło się już ciemno. Poszliśmy zobaczyć jak wygląda i prezentuje się miasteczko z góry od innej strony. Perspektywa zrobienia dodatkowych 2km nie wszystkim była na rękę, ale dzielnie całą grupą stanęliśmy na skraju urwiska i podziwialiśmy rozświetlone ulice. Ostrożnie zaczęliśmy wracać do hotelu. Zmęczeni, mieliśmy już w głowie tylko jedzenie i ciepłą herbatę. Tak, żeby było śmieszniej nie ociepliło się nic, a nic. W drugą stronę, ale czego się tu spodziewać, byliśmy w Arktyce. Cała akcja powrotu odbyła się prawie bez zarzutów, jeden moment, chwila nieuwagi i zmęczenia. Noga poleciała, tyłek poleciał, kijek wbity i wisi nad przepaścią. No dobra może nie nad przepaścią, ale było stromo. Szybka akcja ratunkowa już jest na pełnych nogach i schodzimy na równinę cali i bez strat. Gonimy, czym prędzej do ciepła. Zorzy wieczorem nie było, ale zmęczeni szybko poszliśmy spać.




Ostatnie dwa dni również aktywnie, nie próżnowaliśmy. Kolejny dzień kolejny lodowiec. Ale wcześniej zobaczyliśmy Kościół z niedźwiedziem wewnątrz. Selfie wjechało u każdego. Szybka modlitwa i wychodzimy na mróz po raz kolejny. Zahaczyliśmy o cmentarz, gdzie porozmawialiśmy na temat tego czy zombie istnieją i dlaczego jest zakaz grzebania ciał. Tego dnia dużo punktów „ciekawostek”, mało znana informacja taka, że w Longierowie była kiedyś skocznia narciarska, na której sam król Norwegii oddawał skoki. Nasze nogi wędrowały dalej i dalej, aż znaleźliśmy się na lodowcu Longyear. Droga do Jaskini była stosunkowo prosta, lecz długa. Po dwóch godzinach wchodziliśmy do ogromnego iglo czy jak zwał jamy śnieżnej. Dalej już tylko w dół do dziury. Pierwsza ścieżka nie była zbyt długa, skrzydeł nie rozwinęliśmy. Za to ta ukryta pod drabiną to inna baja. Trzeba było się przeczołgać. Odkryliśmy dość dobrze rozwiniętą trasę labiryntów lodu. Nie wiem ile czasu zajęło nam przeciskanie się przez totalnie wąskie przesmyki. Ile metrów zrobiliśmy na brzuchu czy na plecach. To była mega jaskinia. Zdjęcia i filmy robiły się praktycznie same. Po wydostaniu się szybka przekąska, kabanosik, czekoladka i powrót do miasteczka. Pogoda byłą fatalna, mgła, wiatr, można już powiedzieć, że mocny, mróz niesamowity. Pogoda się pogorszyła i miała być kiepska też na następny dzień. Prognoza na ranek brzmiała „Zamiecie śnieżne”. Co więcej dodawać?! Przeczekaliśmy do jedenastej i poszliśmy pochodzić po zatoce, która zaczynała coraz mocniej zamarzać. Trzy godziny trekkingu w temperaturze odczuwalnej -43˚C nie pozwalały na radosne biesiadowanie pośrodku zatoki. Ciężko było zrobić zdjęcia, bo palce zamarzały w sekundy, a rozgrzewały się półgodziny, niesprawiedliwy bilans, no nie? Wróciliśmy, ciepły budyń był nasz, a potem do muzeum oglądać historię Svalbardu, Arktyki i zakończyć ten wyjazd dużą dawką wiedzy.






Wieczorem oglądaliśmy filmy, wcinaliśmy nadmiar piegusków, paluszków i innego jedzenia. Spakowani pożegnaliśmy się z Arktyką wsiadając do taksówki na lotnisko. Ten tydzień wrażeni myślę był bardzo pozytywny i owocny. Kto miał się zaraził Arktyczną Gorączką. Wróciliśmy cali i prawie zdrowi. Na do widzenia mogliśmy podziwiać zorzę polarną z okien naszego Boeinga. Ja tradycyjnie zapraszam na mój instagram gdzie więcej z lodowego świta można zobaczyć i zawsze pogadać :)

www.instagram.com/tomaszkurczaba
www.instagram.com/polarne.pl
http://www.polarne.pl


Dodaj Komentarz